piątek, 29 listopada 2013

DIY - Mikołajkowe woreczki na drobiazgi

Dzisiejszym bohaterem będzie zaplamiona koszulka Marcina :)
Plama okazała się niezmywalna, niespieralna i w ogólne nieusuwalna... więc koszulka, w pierwszym odruchu, została przeznaczona na szmatkę. Ale po jakiejś chwili zapaliła mi się w głowie lampka i ... wykombinowałam woreczki. A że niedługo święta, to postanowiłam ochrzcić je mianem "mikołajkowych".


Mimo braku czasu na wszystko, poświęciłam jedną z nocy kiedy moi chłopcy już spali i zaczęłam realizować swoją wizję :) Koszulkę pocięłam na mniejsze i większe fragmenty - omijając te z plamą oczywiście:) - obszyłam z trzech stron i wywinęłam na prawą stronę.





Potem wystarczyło je związać jakąś ozdobną wstążeczką. W związku z tym że takiej nie znalazłam, pocięłam przypadkową kartkę, której wzór wydał mi się dosyć odpowiedni :)


Głównym moim zamysłem było, aby woreczki służyły jako proste opakowanie na symboliczne mikołajkowe upominki. Moje dziecko jest jednak na tyle małe, że u mnie pomysł ten z pewnością by się nie sprawdził.
Mniejsze woreczki wypełniałam więc pozostałą ususzoną lawendą...



A większy posłużył jako woreczek na orzechy. Wydaje mi się jednak, że są one zbyt ciężkie, dlatego mam zamiar zamienić je na szyszki... :)


Długo zastanawiałam się też jaką aplikację wyciąć: choinkę czy czapkę? Wygrała jednak czapka, bo przecież to woreczki mikołajkowe :)





Najlepiej jednak woreczek ten wyglądałby wypełniony cukierkami dla jakiegoś sympatycznego małego łakomczuszka :) 

czwartek, 21 listopada 2013

Gadżety Malucha cz.2


Ratunku! Moje dziecko ma kolejny skok rozwojowy. To już trzeci...
Nie śpi, je jakby w brzuchu miał ukrytego, równie głodnego, brata bliźniaka, jest marudny, niezdecydowany i zmienia swoje nastroje niczym kobieta przed okresem. W skrócie mówiąc widać, że się biedak męczy. A my razem z nim.
Z początku raczej sceptycznie podchodziłam do tej teorii, bo niby skąd jacyś naukowcy mieli by wiedzieć, w którym  tygodniu życia niemowlę zacznie dostrzegać wzory, a w którym kolory? I niby wszystkie dzieci miałyby przechodzić ten moment tak samo? I w tym samym czasie? No właśnie. Trochę naciągane....
 Ale u nas teoria skoków (jak na razie) sprawdza się bez żadnych odchyleń. Trochę to przerażające... :)
Pierwsze dwa takie skoki trwały dwa, do trzech dni i były dokładnie w siódmym i dwunastym miesiącu. Tym razem jednak nasza mała domowa apokalipsa rozpoczęła się w piętnastym tygodniu i trwa już znacznie dłużej. Na szczęście na stronach, na których piszą o skokach, uprzedzili, że ten trzeci to już nie zabawa. A podobno kolejne są jeszcze gorsze...Eh.
W każdym razie, nawet jeśli to czysty zbieg okoliczności, jeśli po prostu szukam logicznego (bardziej lub mniej) wyjaśnienia dziwnego zachowania mojego syna, to cieszę się, że trafiłam na tą teorię. Dzięki temu nie mówię, że: "moje dziecko jest niegrzeczne" i tracę cierpliwość.  Dzięki temu tulę, noszę, bujam, całuję i śpię razem z nim, po prostu grzeszę na całego :) Dzięki temu też rozumiem, współczuję i cierpliwie pomagam mu przejść przez ten trudny dla niego czas.
No właśnie. Czas. Cały swój poświęcam temu najbardziej cierpiącemu w naszym domu, więc niewiele mogłam podziałać na blogu. Jakiś czas temu jednak rozpoczęłam podsumowanie doświadczeń na temat kosmetyków, które miałam okazję przetestować na sobie i Sebastianie. 
 Dlatego dzisiaj będzie post o kosmetykach. I tych dla dzieci i tych dla ciężarnych. Których używałam? Które stosuję do teraz? Które się sprawdziły, a których zdecydowanie nie polecam?

Jeszcze będąc w ciąży zdecydowałam się na serię Babydream z Rossmanna. Używałam płynu do kąpieli (który zostanie już w mojej łazience na dłuższy czas) i różowej oliwki dla ciężarnych, która ma świetny skład i jest stosunkowo niedroga (ok. 12zł). Oba te kosmetyki okazały się strzałem w dziesiątkę.
Przez pierwsze trzy miesiące stosowałam również krem tej samej serii, który od drugiego trymestru zastąpiłam jednak bardziej specjalistycznym kremem przeciw rozstępom dla kobiet w ciąży Elancyl. I tutaj należy się kolejna pochwała, ponieważ mimo rodzinnej tendencji do blizn, na moim brzuchu nie powstał ani jeden rozstęp. Czy to bardziej zasługa oliwki stosowanej na wilgotną skórę po kąpieli czy tego właśnie kremu- nie wiem, ale w duecie znakomicie dbają o skórę, która w ciąży jest przecież  poddawana prawdziwym torturom :)
Krem ma tylko jedną wadę- intensywny zapach, który w ciąży jest jednak trochę dokuczliwy. Jego cena również mogłaby być niższa, ale zakładając, że dzięki niemu skóra po ciąży nie ucierpi, warto w niego zainwestować. Warto dodać, że ostatnie dwa miesiące ciąży, kiedy brzuch już napinał się maksymalnie, masowałam go kilka razy dziennie, a nie tylko dwa.


Dosyć przydatnym gadżetem okazał się również krem- maść na brodawki. Wypróbowałam  trzy pokazane poniżej. Wszystkie mają bardzo dobre składy i co ważne, nie zawierają glukozy, która podobno stanowi świetną pożywkę dla... grzybków...
 Pierwszy z nich Babylove nie jest dostępny w Polsce. Swój otrzymałam od koleżanki, która przywiozła mi go z niemieckiego Rossmanna. Drugi Lipoderm zakupiłam w jednym z hipermarketów. Największym jednak zaskoczeniem okazała się maść firmy Avent. Niezbyt droga(jak na możliwości tej firmy), z dużą ilością świetnych składników i jak na tak komercyjną markę, genialna w codziennym stosowaniu. Jestem z  niej zadowolona do tego stopnia, że smaruję nią również usta i skórki przy paznokciach i z pewnością będę do niej powracać- nie tylko będąc w ciąży ;)


Dla Malucha również postawiłam na kosmetyki z serii Babydream. Dobry skład, delikatny zapach i przystępna cena- czego chcieć więcej :) 
Do kąpieli używam więc płynu do mycia ciała i włosów, a po nim oliwkę tej serii, na zmianę z oliwką Hipp. Mimo, że droższa to obietnice producenta na opakowaniu zachęcają do inwestowania w nią. Te produkty w zupełności wystarczają do codziennej pielęgnacji mojego synka. Nie wystąpiła po nich żadna wysypka i (jeśli producenci nie kłamią) kosmetyki te są idealne dla wrażliwej skóry małego dziecka.
 Po drodze otrzymałam jednak sporo próbek, które chętnie przetestowałam. Z góry jednak zaznaczam, że nie oceniam ich działania, a jedynie moje odczucia, bo przecież na podstawie jednej próbki nie jestem w stanie wywnioskować czy dany preparat działa z godnie z opisem na opakowaniu.
Najbardziej oczarował mnie płyn do mycia Mustela. Nie tyle sam produkt, bo skład ma trochę gorszy od rossmannowskiego, ani też cena, bo jest zdecydowanie droższy, ale zapach. Cudny, delikatny i bardzo specyficzny, ale i przyjemny zapach. Zakochałam się w nim do tego stopnia, że być może wydam nawet te 50zł, aby od czasu czasu zastąpić poczciwego babydream'a tym właśnie kosmetykiem.


Jak zwykle w przypadku kosmetyków bezzapachowych, mam problem z oceną żelu do kąpieli i kremu Pharmaceris. Oczywiście należy się pochwała za brak duszącego zapachu, ale w codziennym stosowaniu brak jakiegokolwiek zapachu odbiera taką zwykłą przyziemną radość używania danego kosmetyku. I właśnie dlatego produkty bezzapachowe są u mnie na przegranej pozycji...
Zupełnym przeciwieństwem jest z kolei olejek Ziajka, który jak dla mnie, zapach ma zdecydowanie zbyt intensywny, wręcz duszący. Przecież to kosmetyk dla małych dzieci... Czy działa na ciemieniuchę? Nie wiem, bo poza zapachem, zirytowała mnie konieczność spłukiwania go. W przypadku dziecka samodzielnie siedzącego w wanience to może nie jest problemem, ale jeśli jedną ręką przytrzymuje się wiercącego się czteromiesięczniaka, a drugą próbuje się go umyć, to spłukiwanie mu czegoś to po prostu dodatkowa czynność, niepotrzebny problem. I tutaj kolejny punkt dla płynu Babydream, za to, że można go po prostu wlać do wanienki i koniec :)
Płyn Nivea okazał się całkiem przyjemny w użyciu, natomiast nie na tyle, żebym go kupiła zamiast dotychczasowego. Olejek Emolium natomiast został zdyskwalifikowany przez Marcina. Jako główny dowodzący- kąpiący stwierdził, że "płyn się nie pieni, więc sama mam go sobie używać, bo nasze dziecko uwielbia pianę".

Chusteczki nawilżające. Oj tak. Tego idzie w ilościach bliżej nieokreślonych, ale z całą pewnością hurtowych:) Przetestowałam ich sporo, głównie dlatego, że odwiedziny kogoś z rodziny zwiastują pojawienie się również nowej paczki chusteczek. Z jednej strony dobrze, bo akurat tego produktu nigdy za wiele, z drugiej natomiast- niektórych z nich nie użyłabym na sobie, a co dopiero na skórze mojego dziecka.
Ale od początku. Zacznę może od tego, że nie jestem żadną specjalistką w rozszyfrowywaniu składów produktów spożywczych czy kosmetycznych, ale znam podstawy (im prościej tym lepiej, im wyżej w składzie dany składnik tym jest go więcej itd.) i nimi kieruję się podczas zakupów. Mając na myśli "kiepski skład" trzymam się też wersji, że parabeny są złe, chociaż z tego co doczytałam, nie do końca im to jeszcze chyba udowodniono...
Chusteczki Kindii, dostępne m.in. w Rossamnnie, mimo całkiem dobrego składu (bez parabenów itd.) mają jedną zdecydowaną wadę- zapach. Jest tak intensywny, że bardziej przypomina starszą panią, która właśnie wylała na siebie flakonik perfum rodem z PRL-u, niż kosmetyk dla małych dzieci. W ostateczności używam (chociaż częściej do mycia blatu w kuchni), jednak na dłuższą przyjaźń z tym produktem nie ma co liczyć.
Najwięcej miałam do czynienia z chusteczkami Dada (Biedronka). I o ile z pieluszek jestem bardzo zadowolona, to skład chusteczek już raczej zasmuca. W skrócie: same świństwa. Trafiłam tylko na jedną serię z tej firmy (seria z bawełną, której akurat nie ma na zdjęciu, ale w sklepie szukajcie niebieskiego opakowania), której skład jest poprawny. Reszta niestety średnia :(

Miłe zaskoczenie to chusteczki z Lidla. A do przetestowania mam jeszcze chusteczki z Tesco i Rossmanna. W tym drugi kupiłam również śliczne opakowanie zwykłych ( suchych :) chusteczek. Pudełeczko tak mi się podoba, że aż żal będzie mi je wyrzucić :)



Na dzisiaj tyle. I tak się rozpisałam jak na brak czasu :) 
A synek śpi dzisiaj wyjątkowo spokojnie, więc może to już koniec tego skoku? Oby.


wtorek, 12 listopada 2013

Kolorowo w sypialni czyli recepta na jesień

Nadeszła jesień. Ta szara i ponura jesień. Dni są coraz krótsze, wieczory zimne... a najlepszą receptą na taką właśnie jesienną aurę jest leniuchowanie w łóżku, najlepiej kolorowym, z mnóstwem poduszek :)


Źródło: hgtv

Odcienie niebieskiego mimo, że przecież chłodne same w sobie, w połączeniu z gorącym pomarańczem, rozgrzewają od samego patrzenia :)

Źródło: homeizea


Źródło: hitdecor

Źródło: petitevanou

Źródło: allaboutyou



Źródło: achica

Źródło: littlenudge


Co o tym myślicie?
Według mnie od razu robi się jakoś cieplej ... :)




wtorek, 5 listopada 2013

Dom na plaży z filmu "List w butelce"

Dzisiaj postanowiłam przedstawić Wam pewien śliczny domek z bardzo nastrojowego filmu pt. "List w butelce". Jak zwykle, na początek kilku słów na temat fabuły:
Pewna dziennikarka, zupełnie przypadkowo znajduje stary list schowany w butelce. Zauroczona jego treścią i zaintrygowana autorem, postanawia udać się w podróż, aby poznać tajemniczego nieszczęśnika. Na miejscu nie zdradza jednak prawdziwych powodów swojej wizyty, co w konsekwencji doprowadzi do wielu niezręcznych sytuacji... Tym bardziej, że poznany autor listu okazuje się być bardzo ciekawym i przystojnym mężczyzną.... W rolach głównych wystąpili Kevin Costner i Robin Wright Penn oraz Paul Newman.


Na co warto zwrócić szczególną uwagę? Poza oczywiście wystrojem wnętrz, na cudowne widoki za oknem. Urok niewielkiej nadmorskiej  miejscowości zagląda przez każde okno tego domu.

My na początek zaglądamy do kuchni...



Filmowy dom Kevina Costnera wziął również udział  w sesji w magazynie Coastal Living. Porównajcie:


Dom wypełniony jest starymi drewnianymi meblami, które nadają mu wyjątkowy klimat. I właściwie dopiero zerkając do salonu, można zauważyć, że mieszka tu samotny mężczyzna...


Tutaj w narożniku widać pracownię zmarłej żony...

Najcudowniejszy jednak z tego wszystkiego jest ten widok:

Źródło: hookedonhouses


Prawda, że pięknie? :)


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...