czwartek, 30 maja 2013

Warzywniak się zieleni i ja rosnę razem z nim...

Zaczyna się ósmy miesiąc. To prawda co o nim piszą.
W tym czasie kobiecie wydaje się, że w tej ciąży to jest już połowę swojego życia. Jest to też prawdziwa próba cierpliwości. Nasz pływak (chociaż ostatnio popularne stało się stwierdzenie "mały Lewandowski", ale przysięgam, że go nie znam... :) kręci się cały czas. Ma już sporo siły, więc i kopniaki nie należą do przyjemnych mimo, że nadal rozczulają.


Nie trzeba nawet jakoś specjalnie wytężać wzroku, aby móc obserwować jak pod wpływem  podwodnej zabawy, brzuch zmienia kształty, uwypukla się z jednej strony po to, aby za chwilę wyskoczyć z drugiej. Czasami są to delikatne ruchy wielkością przypominające małe pagórki, innym razem porządne kuksańce bardziej przypominające amerykańskie tornado ...
Dla mnie, osoby raczej energicznej, uwielbiającej roboty budowlane i przypominającej pchłę, która cały czas musi się kręcić i działać (dziecko w końcu po kimś to ma :) okres, w którym mam ograniczone ruchy i wytyczne co mi wolno, a czego nie, jest prawdziwą próbą charakteru.


Już niedługo skończymy też zajęcia w szkole rodzenia, co jednoznacznie przybliża nas do porodu. O szkole chyba jeszcze nie wspominałam ... Wiem, że zdania czy warto do niej chodzić czy nie, są podzielone. Informacyjnie - z pewnością można obejść się bez niej. Wszystkiego można dowiedzieć się od lekarza, koleżanek czy z Internetu. Jeżeli więc ktoś potraktuje takie zajęcia tylko w kategorii zdobywania wiedzy- może czuć się rozczarowany. Zajęć tych jest na prawdę zbyt mało, aby przygotowały do porodu i macierzyństwa, zresztą nie do końca można się przecież tego nauczyć ...



Mi zależało jednak na "wspólnym oczekiwaniu". Na tych dwóch godzinach przypadających średnio co dwa tygodnie, podczas których zostawiamy wszystko inne i koncentrujemy się tylko na tym, że będziemy rodzicami. I przyznam nieskromnie, że takie podejście zdało egzamin. Świadczy o tym fakt, że przypadkowe pominięcie jednych zajęć wywołało w nas poczucie prawdziwej straty. Czuliśmy, że ominęło nas coś fajnego i ważnego. Jest to więc chyba najlepszy argument na to, że zajęcia te stanowią cenną odskocznię od codzienności, na którą z chęcią się czeka :) 



Wreszcie zrobiło się też ciepło, roślinki rosną jak szalone i czas tak szybko mija, że dopiero teraz spostrzegłam, że na moich krzaczkach są już owoce. Oczywiście jeszcze niedojrzałe, ale sam fakt istnienia ich zalążków był dla mnie sporym zaskoczeniem i miłą niespodzianką. Nie próbując nawet porównywać się z Kasią i Andrew z ich cudownego bloga o ogrodnictwie, którzy na roślinach znają się jak mało kto, nie mogłam się powstrzymać, aby nie poruszyć tematu tzw. przydomowych warzywniaków. 
Najpiękniejszy jaki widziałam to chyba faktycznie ten z filmu "To skomplikowane", o którym jakiś czas temu przypomniała mi Maszka.


Źródło: nastrojowyogrod

Okazuje się jednak, że nie tylko te filmowe ogródki mogą zachwycać. Pasjonaci ogrodnictwa, za pomocą marchewki i kapusty, potrafią czynić cuda. Pomysłów na przydomowy warzywniak jest więc całkiem sporo...
Źródło: wayetlighting

Źródło: usedeverywhere

Źródło: ecowomen

Mój warzywniak to właściwie owocownik. W związku z tym, że nie mam predyspozycji do bycia ogrodnikiem, do czego przyznawałam się nie raz na łamach tego bloga, wymigując się brakiem czasu i typowym dla siebie słomianym zapałem, długo zastanawiałam się czy w ogóle zaczynać przygodę z uprawą czegokolwiek. Skuszona jednak wizją objadania się pysznościami "prosto z krzaczka" postanowiłam spróbować.

Perspektywa regularnego grzebania w ziemi, pamiętania o pielęgnacji, siewie i  itd. trochę mnie jednak przerażała, więc postawiłam na niewymagające zbyt wiele - krzaczki owocowe. I tak stałam się posiadaczką porzeczek czarnych i czerwonych (do białych jakoś nie mam zaufania...), agrestu również w dwóch odmianach, jagody kamczatki, która w zeszłym roku wydała na świat pierwszy (i jedyny jak dotąd) owoc, borówki amerykańskiej (która jednak nadal się leni ... chociaż całkiem prawdopodobne, że jest po prostu zbyt wymagająca jak na możliwości, jakie jej oferuję) i truskawek, które jak na razie (ku mojej radości) radzą sobie bez zarzutów mimo buszującego w nich psa, który swoimi raczej mało subtelnymi ruchami, demoluje krzaczek po krzaczku, próbując (łobuz jeden) je nawet podjadać.

Bezkonkurencyjne są jednak maliny, o których pisałam już kiedyś tutaj. W tym roku będzie ich całkiem sporo, chociaż nie wiem czy będę miała okazję je spróbować ... Mój jadłospis, jak każdej karmiącej mamuśki, będzie dyktowany przez potomstwo. Trochę nad tym ubolewam, ale w końcu czego się nie robi dla dzieci... :) 
W tym roku zakwitła również aronia. Nie spodziewam się jednak jakiś spektakularnych efektów. Podobnie jest z jabłoniami, śliwami i wiśnią, chociaż ta ostatnia kilka wisienek już ma :)
Po zeszłorocznym sukcesie z groszkiem, który jak się okazało nie wymaga wiele (wystarczy zasiać i czasami podlać), za to daje mnóstwo pysznych zielonych kuleczek, postanowiłam zrobić powtórkę i widać już, że w tym roku również mnie nie zawiedzie.

 
Odnowiłam także znajomość z rzodkiewką i zawarłam nową z mieszanką sałat BabyLeaf, o której pisała Kasia. Spróbowałam nawet z pomidorami, które dostałam od teścia. Nie wiem tylko czy poradzą sobie z rozpędzonym psem ... Zasiałam też ogórki, które jednak potrzebują chyba zbyt wiele wody, co wiąże się z regularnością, której u mnie zdecydowanie brak. Ale zobaczymy, może się uda :) Na razie dzielnie przebijają się przez chwasty...




Wracając jednak do owoców ... Po kilkuletniej przerwie, w tym roku planuję zrobić domowe wino. Brzmi to zapewne trochę dziwnie w ustach ciężarnej, ale spokojnie- konsumować będę później :)
O efektach z pewnością napiszę ...
Winogron niestety nie będę miała w wystarczającej ilości (są zbyt młode), ale już od jakiegoś czau przymierzam się do zrobienia wina mieszanego ... są więc szanse, że surowców mi nie zabraknie :)

Czy piliście kiedyś domowe wino?
A może sami takie robicie?
 
Jeśli tak to zapraszam do dzielenia się przepisami:)

 

Brak komentarzy:

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...