Okolica, którą wybraliśmy na naszą życiową przystań, jest piękna.
Fakt faktem, że nie jest to prawdziwa wieś, w tradycyjnym tego słowa
znaczeniu, ale w nowoczesnym rozumieniu, wsią można ją nazywać.
Dwadzieścia kilometrów od dużego polskiego miasta, wśród lasów i łąk,
niedaleko jeziora i samych terenów rekreacyjnych. Cisza i spokój,
grzyby i jagody, muchy i komary. Jest pięknie. Powietrze świeże i
czyste.
To niesamowite, że człowiek nie zdaje sobie sprawy jakim powietrzem
oddycha w mieście, dopóki nie zacznie oddychać "prawdziwym" powietrzem. Najlepsze jest oczywiście chwilę po deszczu. Oczyszczone i
przepełnione wilgocią. Myślę, że to tego właśnie pragnęłyby płuca
człowieka (gdyby miały jakieś pragnienia).
Jak przystało na nowoczesną wieś, kilka sklepików spożywczych
drobnych przedsiębiorców, już nie wystarczy. Interes wywęszyły grube
ryby. Na odcinku kilkuset metrów powstały: Dino, Żabka i Polska Chata.
Teraz budują Tesco...
W sumie brakuje tylko Biedronki i Lidla i mielibyśmy jedną z najlepiej wyposażonych wsi. (Swoją drogą, doszły mnie plotki, że właśnie jedna z tych sieci również zagości w naszej okolicy).
Trzeba przyznać, że okolica się rozrasta. Powstają kolejne osiedla, a
na nich kolejne domy. Zostaje coraz mniej miejsca dla bocianów, które
do niedawna przechadzały się na wyciągnięcie ręki.
Okazuje się, że nie tylko ja chciałam mieszkać na wsi.
Najwyraźniej
inni też wpadli na taki pomysł i teraz zaludniają moją nowoczesną wieś.
Sąsiedztwo na mojej wsi to przede wszystkim zwierzęta i ludzie. Tak po prawdzie, to jedna i druga grupa potrafi być czasami męcząca.
W pierwszej kategorii mieszczą się nie tylko psy i koty sąsiadów, ale
również zwierzyna dzika. Nie mam na myśli oczywiście lwów, tygrysów i
niedźwiedzi, ale raczej lisy, zające i sarny.
Najbardziej kłopotliwe wydają się być lisy, gdyż uwielbiają polować na wystawione worki ze śmieciami.
Zapomniałam wspomnieć, że na nowoczesnej wsi, dwa razy w miesiącu,
przyjeżdżają śmieciarki i zabierają wystawione przez mieszkańców worki.
Co ciekawe, idąc śladami Skandynawii, raz w miesiącu zabierane są
również odpady segregowane.
Wracając do moich ulubionych sąsiadów z rudymi kitami, przyznać
muszę, że idą wraz z rozwojem cywilizacji. Bo po co biegać po polu i
łapać jedzenie, skoro wystarczy podejść wieczorem do sąsiadów,
rozszarpać im worek, wyjeść co najlepsze, a resztę zostawić... Rano, jak
wstaną, i tak posprzątają...
Kolejne sąsiedztwo to zające i sarny. Pierwsze faktycznie dorodne,
wręcz dostojne (jeżeli zające mogą być dostojne). Kicają wieczorami
między domami. W każdym razie nie sprawiają jakiś szczególnych
problemów. W przeciwieństwie do saren, które nie wiedzieć czemu,
uwielbiają wskakiwać pod jadące samochody. Zaczęłam już je podejrzewać o
jakiś samobójczy gen, ale z punktu widzenia teorii ewolucji, nie
miałoby to większego sensu.
W każdym razie, z jedną z takich właśnie rozchwianych emocjonalnie
saren, mieliśmy okazję poznać się z bliska. Całe szczęście, że ani nam ,
ani jej nic się nie stało. Poza strachem i lekkim oszołomieniem,
wszyscy byliśmy cali.
Co ciekawe, moje pierwsze słowa po tym jakże drastycznym spotkaniu
brzmiały: "Biedna sarna!". Słowa mojej drugiej połowy to : "Ku....
samochód".
Interesujące jak dwoje ludzi może inaczej postrzegać tą samą sytuację...
A jeśli o ludziach mowa, to warto byłoby wspomnieć coś o moim ludzkim sąsiedztwie...
Ale o tym trochę później.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz